Podczas pandemii napisałam książkę o życiu na Malediwach ☺ Jest ona dostępna w salonach Empik oraz online tutaj z dostawą do domu lub z odbiorem w wybranym salonie.
Książka dostępna również w formie e-booka na stronie virtualo.pl tutaj
FRAGMENT KSIĄŻKI
WSTĘP
„Jak to się stało, że wylądowałaś na Malediwach?” – to jedno z pytań, które ludzie najczęściej mi zadają. Bo jakby na to nie patrzeć, „Malediwy” brzmią tak „rajsko” i tak nieosiągalnie, wręcz abstrakcyjnie, że większość ludzi nie może się nadziwić, że coś takiego mi się udało. Chociaż chwileczkę – „udało” to niewłaściwe słowo, bo przecież nikt nie zapukał do moich drzwi i nie wręczył mi biletu ze słowami: „Gratulujemy, wygrałaś życie w raju”. Gdyby nie mój upór, intuicja, która nigdy nie zawodzi i szczęśliwy zbieg okoliczności, na pewno nie byłoby mnie tutaj. Nadal dojeżdżałabym pewnie rowerem do pracy, mając za oknem główny dworzec w Gliwicach, i patrzyła, jak ludzie gonią, w sumie nie wiadomo za czym, szarpiąc się z resztą współpracowników o to, czy okno ma być otwarte, czy zamknięte. Ja byłam tą, która musiała mieć ciągle dopływ świeżego powietrza, nawet zimą, więc „terroryzowaliśmy się” w biurze nawzajem: ja współpracowników świeżym powietrzem, a oni mnie jego brakiem. Żeby nie było – pracę w niemieckiej korporacji wspominam naprawdę miło. Odchodziłam, rycząc wniebogłosy. Na sam koniec pracodawca poszedł mi też bardzo na rękę i w razie, gdyby mi na Malediwach nie wyszło, zawsze mogłam wrócić. To było naprawdę komfortowe i doceniłam ten gest.
„Jak to się stało, że wylądowałaś na Malediwach?”
No ale skąd w ogóle taki pomysł? To nie było planowane. Po prostu znalazłam się w odpowiednim miejscu we właściwym czasie, no i sięgnęłam po to, co los mi podsunął. Zaczęło się w sumie typowo, od wakacji. Ja, łowczyni lotniczych perełek, natrafiłam któregoś razu na promocję linii Qatar Airways, które wchodziły właśnie na polskie niebo. Zaczęła się sprzedaż biletów na pierwsze kierunki w bardzo okazyjnych cenach. W rozkładzie lotów pojawiły się również po raz pierwszy Malediwy. To był wrzesień, lato właśnie dobiegało końca i zbliżał się ten moment, który wszyscy dobrze znamy, czyli „byle do wiosny”. Wyobraziłam sobie siebie w lutym pod palmą, w japonkach i pareo, gdzieś na środku Oceanu Indyjskiego, a to było tak bardzo nierealne… Nigdy nie byłam w tropikach, choć owszem, uwielbiałam podróże i nie było miesiąca, abym gdzieś nie leciała. Czatowałam w środku nocy na stronach tanich linii na nową pulę biletów, bo do rana przecież mogły już zniknąć te najciekawsze. Czasem udawało mi się kupować loty do Włoch, na Cypr, na Maltę, do Szwecji, Norwegii i Hiszpanii za kwoty rzędu 19–39 złotych. Hitem była Bruksela za dwa grosze w dwie strony, ale ostatecznie nie poleciałam, bo kończyłam wtedy pisać pracę magisterską, a i pogoda nie sprzyjała.
Tak, to było nierealne, ale pomyślałam: „W sumie dlaczego nie? Może drugi raz taka szansa się nie powtórzy”. Napisałam szybko wiadomość do koleżanki z pytaniem, czy leci ze mną. Kasia to osoba, której dwa razy nie trzeba powtarzać, więc odpisała od razu: „Jasne, lecimy!”. No to lecimy! Chwilę później bilety do Malé wylądowały w mojej skrzynce mailowej.
Do wylotu było pięć miesięcy, czyli cała wieczność. Byłam akurat po rozstaniu z moim polskim mężem, więc nastroje bywały różne. Wcześniej podróżowaliśmy razem, a to miała być pierwsza tak daleka samotna podróż i obawiałam się, że nie będę umiała się z niej cieszyć. Czasami przechodziła mi przez myśl rezygnacja z wyjazdu, ale dobrze, że tego nie zrobiłam! Pozbawiłabym się szansy na nowe życie.
Oprócz biletów potrzebny był przecież jeszcze nocleg, zasiadłam więc do poszukiwań odpowiedniego miejsca. No i zamarłam, bo zobaczyłam, że cała moja miesięczna pensja nie pokryje nawet jednej nocy w malediwskim hotelu. Okej, wiedziałam, że Malediwy to drogi kierunek, ale żeby aż tak? Ceny były w tysiącach dolarów, a ja miałam zaplanowany pobyt na szesnaście dni, bo na tydzień to w ogóle nie opłaca się taki kawał lecieć. Na szczęście po zagłębieniu się w temat okazało się, że na Malediwach niedawno pojawiła się turystyka lokalna, czyli guest house’y – pensjonaty na wyspach, na których mieszkają miejscowi. Są one prowadzone właśnie przez mieszkańców jako tzw. opcje niskobudżetowe (choć umówmy się: w Kambodży za taką kwotę można mieć pięciogwiazdkowy hotel). Oczywiście kto, jak nie ja! Wyszperałam taką ofertę, że sam właściciel powiedział, że jest jednorazowa i raczej już się nie powtórzy.
Turystyka lokalna na Malediwach dopiero raczkowała. Były wówczas tylko dwie lub trzy wyspy, które przyjmowały turystów. Wybór padł na tę, na której znalazłam korzystny cenowo pensjonat. Do tego pojawiła się tam właśnie tzw. plaża bikini. Na Malediwach panuje dress code – nie można chodzić w kostiumach kąpielowych. Akurat ta wyspa miała wydzielone miejsce na plaży, gdzie można było swobodnie się opalać i pływać w bikini. Nie był to w Polsce w ogóle popularny kierunek w tamtych czasach, tym samym nie było prawie żadnych informacji na temat podróży na własną rękę na lokalną wysepkę. Można powiedzieć, że przecierałam szlaki.
To był wspaniały wyjazd. W ogóle zapomniałam o mojej aktualnej sytuacji życiowej, czyli o tym, że zostałam sama. Tam wszystko było tak inne, tak egzotyczne: widoki, ludzie, spokój, brak gonitwy i wyścigu szczurów. Wszechobecne uśmiechy, podejście do życia typu co masz zrobić dziś, zrób jutro, bezinteresowna pomoc, no i oczywiście bielutkie plaże, turkusowy ocean, a w nim kolorowe rybki. Palmy szeleszczące na wietrze – inny świat! Powiedziałam wtedy do koleżanki: „Kurczę, ja to bym mogła tutaj żyć! Mogłabym robić cokolwiek, byle móc Malediwy nazywać swoim domem”. Wypowiedziałam to chyba w odpowiednią godzinę.
Po powrocie już nic nie było takie samo. W głowie tylko Malediwy, malediwskie zdjęcia w komputerze i malediwska muzyka przez całą dobę. Rozmowy na Facebooku z poznanymi tam osobami: ludzie wysyłali mi zdjęcia z wyspy, a ja pragnęłam znów się tam znaleźć.
I nagle ni stąd, ni zowąd dostaję wiadomość od wspólnika właściciela pensjonatu, u którego się zatrzymałyśmy. Pisze, że buduje pensjonat na wyspie obok i szuka kogoś z Europy, kto mógłby go poprowadzić. Pyta, czy byłabym zainteresowana. Podejrzewam, że większość osób nie potraktowałaby takiej wiadomości poważnie. Dzisiaj codziennie przychodzą maile od bogatych szejków czy adwokata bogatego kuzyna z USA, którego jesteś jedyną rodziną, a on zostawił ci milionowy spadek. Ta wiadomość właściwie brzmiała podobnie, ale ja potraktowałam ją jak najbardziej poważnie i już wiedziałam, jaka będzie odpowiedź. Dałam sobie jednak kilka dni na przespanie się z tematem, bo umówmy się – nie miał to być wyjazd zarobkowy, bo nie oferował mi kokosów (chociaż w sumie to trochę tak…). Wiedziałam, że jeśli się zdecyduję, to nie pojadę tam po po, aby zarabiać i odkładać kasę. A czemu napisał akurat do mnie? W ciągu szesnastu dni mojego pobytu przez jego pensjonat przewinęło się sporo ludzi z różnych stron świata (z niektórymi mam nawet kontakt do dziś), a ja dużo z nimi rozmawiałam odnośnie odwiedzonych miejsc, wycieczek i wykupionych atrakcji, pokazywałam im zdjęcia, zachęcałam do wzięcia udziału. Musiał dostrzec ten mój nienachalny dar przekonywania.
Dziś prowadzę własny pensjonat, a nawet dwa, i gdyby nie pandemia, to prowadziłabym trzy, ale możliwe, że w momencie kiedy to czytacie, ten trzeci też już funkcjonuje. A może dalej mamy tę cholerną pandemię i wszyscy siedzą w domu i przebierają nogami?
Książka nie jest typowym przewodnikiem po kraju. Przedstawia krótką historię Malediwów: kto i kiedy jako pierwszy tam się pojawił, jak wyglądało życie na wyspach kilkaset lat temu oraz jaką rolę Malediwy pełniły kiedyś. Będzie o tym, jak rozpoczęła się turystyka na Malediwach i jak się przez lata zmieniała. Będzie też trochę o polityce, bo to bardzo gorący temat wśród mieszkańców. No i myślę, że warto poznać historię malediwskiego odpowiednika Lecha Wałęsy.
Opowiem wam o moich początkach w zupełnie obcym kraju, różnym zarówno kulturowo, jak i wizualnie, gdzie problemy mają zupełnie inny kaliber. O tym, jak doszłam do miejsca, w którym dzisiaj jestem oraz jak zmieniła się moja perspektywa i czego się nauczyłam. Opowiem, jak wygląda życie na maleńkiej wyspie na środku Oceanu Indyjskiego oraz w co wierzą i czego się boją mieszkańcy. Przytoczę absurdalne i zabawne historie, a na koniec przygotuję was do wyjazdu, jeśli po przeczytaniu wcześniejszych rozdziałów uznacie, że koniecznie chcecie odwiedzić to intrygujące miejsce.
„Jak to się stało, że wylądowałaś na Malediwach?” – to jedno z pytań, które ludzie najczęściej mi zadają. Bo jakby na to nie patrzeć, „Malediwy” brzmią tak „rajsko” i tak nieosiągalnie, wręcz abstrakcyjnie, że większość ludzi nie może się nadziwić, że coś takiego mi się udało. Chociaż chwileczkę – „udało” to niewłaściwe słowo, bo przecież nikt nie zapukał do moich drzwi i nie wręczył mi biletu ze słowami: „Gratulujemy, wygrałaś życie w raju”. Gdyby nie mój upór, intuicja, która nigdy nie zawodzi i szczęśliwy zbieg okoliczności, na pewno nie byłoby mnie tutaj. Nadal dojeżdżałabym pewnie rowerem do pracy, mając za oknem główny dworzec w Gliwicach, i patrzyła, jak ludzie gonią, w sumie nie wiadomo za czym, szarpiąc się z resztą współpracowników o to, czy okno ma być otwarte, czy zamknięte. Ja byłam tą, która musiała mieć ciągle dopływ świeżego powietrza, nawet zimą, więc „terroryzowaliśmy się” w biurze nawzajem: ja współpracowników świeżym powietrzem, a oni mnie jego brakiem. Żeby nie było – pracę w niemieckiej korporacji wspominam naprawdę miło. Odchodziłam, rycząc wniebogłosy. Na sam koniec pracodawca poszedł mi też bardzo na rękę i w razie, gdyby mi na Malediwach nie wyszło, zawsze mogłam wrócić. To było naprawdę komfortowe i doceniłam ten gest.
„Jak to się stało, że wylądowałaś na Malediwach?”
No ale skąd w ogóle taki pomysł? To nie było planowane. Po prostu znalazłam się w odpowiednim miejscu we właściwym czasie, no i sięgnęłam po to, co los mi podsunął. Zaczęło się w sumie typowo, od wakacji. Ja, łowczyni lotniczych perełek, natrafiłam któregoś razu na promocję linii Qatar Airways, które wchodziły właśnie na polskie niebo. Zaczęła się sprzedaż biletów na pierwsze kierunki w bardzo okazyjnych cenach. W rozkładzie lotów pojawiły się również po raz pierwszy Malediwy. To był wrzesień, lato właśnie dobiegało końca i zbliżał się ten moment, który wszyscy dobrze znamy, czyli „byle do wiosny”. Wyobraziłam sobie siebie w lutym pod palmą, w japonkach i pareo, gdzieś na środku Oceanu Indyjskiego, a to było tak bardzo nierealne… Nigdy nie byłam w tropikach, choć owszem, uwielbiałam podróże i nie było miesiąca, abym gdzieś nie leciała. Czatowałam w środku nocy na stronach tanich linii na nową pulę biletów, bo do rana przecież mogły już zniknąć te najciekawsze. Czasem udawało mi się kupować loty do Włoch, na Cypr, na Maltę, do Szwecji, Norwegii i Hiszpanii za kwoty rzędu 19–39 złotych. Hitem była Bruksela za dwa grosze w dwie strony, ale ostatecznie nie poleciałam, bo kończyłam wtedy pisać pracę magisterską, a i pogoda nie sprzyjała.
Tak, to było nierealne, ale pomyślałam: „W sumie dlaczego nie? Może drugi raz taka szansa się nie powtórzy”. Napisałam szybko wiadomość do koleżanki z pytaniem, czy leci ze mną. Kasia to osoba, której dwa razy nie trzeba powtarzać, więc odpisała od razu: „Jasne, lecimy!”. No to lecimy! Chwilę później bilety do Malé wylądowały w mojej skrzynce mailowej.
Do wylotu było pięć miesięcy, czyli cała wieczność. Byłam akurat po rozstaniu z moim polskim mężem, więc nastroje bywały różne. Wcześniej podróżowaliśmy razem, a to miała być pierwsza tak daleka samotna podróż i obawiałam się, że nie będę umiała się z niej cieszyć. Czasami przechodziła mi przez myśl rezygnacja z wyjazdu, ale dobrze, że tego nie zrobiłam! Pozbawiłabym się szansy na nowe życie.
Oprócz biletów potrzebny był przecież jeszcze nocleg, zasiadłam więc do poszukiwań odpowiedniego miejsca. No i zamarłam, bo zobaczyłam, że cała moja miesięczna pensja nie pokryje nawet jednej nocy w malediwskim hotelu. Okej, wiedziałam, że Malediwy to drogi kierunek, ale żeby aż tak? Ceny były w tysiącach dolarów, a ja miałam zaplanowany pobyt na szesnaście dni, bo na tydzień to w ogóle nie opłaca się taki kawał lecieć. Na szczęście po zagłębieniu się w temat okazało się, że na Malediwach niedawno pojawiła się turystyka lokalna, czyli guest house’y – pensjonaty na wyspach, na których mieszkają miejscowi. Są one prowadzone właśnie przez mieszkańców jako tzw. opcje niskobudżetowe (choć umówmy się: w Kambodży za taką kwotę można mieć pięciogwiazdkowy hotel). Oczywiście kto, jak nie ja! Wyszperałam taką ofertę, że sam właściciel powiedział, że jest jednorazowa i raczej już się nie powtórzy.
Turystyka lokalna na Malediwach dopiero raczkowała. Były wówczas tylko dwie lub trzy wyspy, które przyjmowały turystów. Wybór padł na tę, na której znalazłam korzystny cenowo pensjonat. Do tego pojawiła się tam właśnie tzw. plaża bikini. Na Malediwach panuje dress code – nie można chodzić w kostiumach kąpielowych. Akurat ta wyspa miała wydzielone miejsce na plaży, gdzie można było swobodnie się opalać i pływać w bikini. Nie był to w Polsce w ogóle popularny kierunek w tamtych czasach, tym samym nie było prawie żadnych informacji na temat podróży na własną rękę na lokalną wysepkę. Można powiedzieć, że przecierałam szlaki.
To był wspaniały wyjazd. W ogóle zapomniałam o mojej aktualnej sytuacji życiowej, czyli o tym, że zostałam sama. Tam wszystko było tak inne, tak egzotyczne: widoki, ludzie, spokój, brak gonitwy i wyścigu szczurów. Wszechobecne uśmiechy, podejście do życia typu co masz zrobić dziś, zrób jutro, bezinteresowna pomoc, no i oczywiście bielutkie plaże, turkusowy ocean, a w nim kolorowe rybki. Palmy szeleszczące na wietrze – inny świat! Powiedziałam wtedy do koleżanki: „Kurczę, ja to bym mogła tutaj żyć! Mogłabym robić cokolwiek, byle móc Malediwy nazywać swoim domem”. Wypowiedziałam to chyba w odpowiednią godzinę.
Po powrocie już nic nie było takie samo. W głowie tylko Malediwy, malediwskie zdjęcia w komputerze i malediwska muzyka przez całą dobę. Rozmowy na Facebooku z poznanymi tam osobami: ludzie wysyłali mi zdjęcia z wyspy, a ja pragnęłam znów się tam znaleźć.
I nagle ni stąd, ni zowąd dostaję wiadomość od wspólnika właściciela pensjonatu, u którego się zatrzymałyśmy. Pisze, że buduje pensjonat na wyspie obok i szuka kogoś z Europy, kto mógłby go poprowadzić. Pyta, czy byłabym zainteresowana. Podejrzewam, że większość osób nie potraktowałaby takiej wiadomości poważnie. Dzisiaj codziennie przychodzą maile od bogatych szejków czy adwokata bogatego kuzyna z USA, którego jesteś jedyną rodziną, a on zostawił ci milionowy spadek. Ta wiadomość właściwie brzmiała podobnie, ale ja potraktowałam ją jak najbardziej poważnie i już wiedziałam, jaka będzie odpowiedź. Dałam sobie jednak kilka dni na przespanie się z tematem, bo umówmy się – nie miał to być wyjazd zarobkowy, bo nie oferował mi kokosów (chociaż w sumie to trochę tak…). Wiedziałam, że jeśli się zdecyduję, to nie pojadę tam po po, aby zarabiać i odkładać kasę. A czemu napisał akurat do mnie? W ciągu szesnastu dni mojego pobytu przez jego pensjonat przewinęło się sporo ludzi z różnych stron świata (z niektórymi mam nawet kontakt do dziś), a ja dużo z nimi rozmawiałam odnośnie odwiedzonych miejsc, wycieczek i wykupionych atrakcji, pokazywałam im zdjęcia, zachęcałam do wzięcia udziału. Musiał dostrzec ten mój nienachalny dar przekonywania.
Dziś prowadzę własny pensjonat, a nawet dwa, i gdyby nie pandemia, to prowadziłabym trzy, ale możliwe, że w momencie kiedy to czytacie, ten trzeci też już funkcjonuje. A może dalej mamy tę cholerną pandemię i wszyscy siedzą w domu i przebierają nogami?
Książka nie jest typowym przewodnikiem po kraju. Przedstawia krótką historię Malediwów: kto i kiedy jako pierwszy tam się pojawił, jak wyglądało życie na wyspach kilkaset lat temu oraz jaką rolę Malediwy pełniły kiedyś. Będzie o tym, jak rozpoczęła się turystyka na Malediwach i jak się przez lata zmieniała. Będzie też trochę o polityce, bo to bardzo gorący temat wśród mieszkańców. No i myślę, że warto poznać historię malediwskiego odpowiednika Lecha Wałęsy.
Opowiem wam o moich początkach w zupełnie obcym kraju, różnym zarówno kulturowo, jak i wizualnie, gdzie problemy mają zupełnie inny kaliber. O tym, jak doszłam do miejsca, w którym dzisiaj jestem oraz jak zmieniła się moja perspektywa i czego się nauczyłam. Opowiem, jak wygląda życie na maleńkiej wyspie na środku Oceanu Indyjskiego oraz w co wierzą i czego się boją mieszkańcy. Przytoczę absurdalne i zabawne historie, a na koniec przygotuję was do wyjazdu, jeśli po przeczytaniu wcześniejszych rozdziałów uznacie, że koniecznie chcecie odwiedzić to intrygujące miejsce.