Dwa tygodnie upłynęły od ostatniego posta. Czas na Malediwach płynie zupełnie inaczej. Niby dzieje się tyle, a tak na prawdę nie dzieje się nic. Nie wiem jak to zjawisko wytłumaczyć. W ciągu jednego dnia, obdywałam 3 rozmowy kwalifikacyjne, oglądałam swe nowe miejsca pracy, a najlepsze jest to, że ja wcale o nie nie zabiegałam. Rozeszło się po wsi, że "nie układa się" nam z włąścicielem Dacha więc kilka osób chciało na tym skorzystać. Siedze i pacze jak przebijają swe oferty, co, który i ile poroponuje, w pakiecie z mieszkaniem, laptopem, telefonem, na szali pojawiła się nawet oferta pracy dla Immy, żebyśmy mogli razem pracować. Oprowadza on wprawdzie te swoje wycieczki z resortów po wyspie Guraidhoo, ale sezon powoli się kończy, gości w resortach jakby mniej, pracy mniej, pieniążka mniej. Nie da się też ukryć, że w Dacha beze mnie, nie jest już taka sama. I nie jest moja egoistyczna opinia - uświadajiają mnie o tym kolejni goście. Układam sobie plan działania tak, aby podczas wizyty gości, robiących bezpośrednio rezerwację u mnie, być na Guraidhoo i spędzać z nimi czas. Układamy plan wycieczek i wspólnie jeździmy i to jest jeszcze lepsze niż wcześniej, bo nie muszę siedzieć na miejscu, w Guest Housie :-)
Po wizycie ostatniej polskiej, przesympatycznej grupki znajomych, udaliśmy się z Immą na Thulusdhoo, aby zabrać moje rzeczy, które pozostawiłam wcześniej w Guest Housie. Wypadło akurat na weekend, więc zrobiliśmy sobie tam mały urlopik. Brzmi abstrakcyjnie.
Akurat była pełnia. Księżyc cudnie wisiał nad oceanem, rozświetlając przy tym chmurę o pięknych kształtach, do tego zwisające liście palmy - widok bajkowy - niestety nie do ujęcia w obiektywie telefonu.
Holstein - napoj oczywiscie bezalkoholowy
Podczas Świąt Wielkanocnych, nie mieliśmy w Guest Housie na Guraidhoo nikogo. Zresztą nie tylko my - w resortach także odnotowano znacznie mniejszą ilość turystów. Każdy siedzi i zajada smakołyki, o których ja mogę tylko pomarzyć. Niektórzy siedzą przy stole, w obłokach bujając i marząc o podróży na Malediwy, która odbędzie się za niespełna 3 dni. Niektórzy siedzą przy wielkanocnym stole z rodziną, a pod stołem mailują z Typelkiem, w ostatniej chwili zmieniając zdanie i wybierają Guraidhoo, rezygnując tym samym z Maafushi. Tomasz aktualnie zachwyca się wakacjami i powtarza na każdym kroku, że to była dobra decyzja.
A takie oto cacunio dostałam do wypicia, niby dla zdrowotności - nie wiem co to było w każdym razie smaczne. Pestki, zalane wodą jaśmjinową, ślizgały się w zębach, nie dało się ich przegryźć. Na Guraidhoo jest mnóstwo drzewek jaśminowych, pachnie wieczorami na całej wyspie, a kobiety zbierają kwiaty i wrzucają do dzbanka z wodą, parząc potem z tego herbatę.
Dary od kolejnych gości z Polski: radość ogromna, kabanosy zniknęły w trybie natychmiastowym. Krokiety przepyszne, nawet żurek z torebki pachniał boczkiem i smakował jak domowej roboty, na zakwasie.
Na pierwszą wyprawę zawsze proponuję Vilivaru, czyli bezludną wyspę, gdzie kiedyś był resort i zniszczyło go tsunami. Widoki po drodze są cudne. Bezludna wyspa przypomina pocztówki z wakacji, więc goscie zawsze wzdychają na widok kolorów, przyjeżdżając z betonowych, burych blokowisk.
Beata i Piotr (po lewej) oraz Artur z Olą (w środku), bukowali noclegi już w styczniu. Natomiast Tomasz i Monika zdecydowali się zamienić Maafushi na Guraidhoo na 3 dni przed wylotem. Nie znali się wcześniej i każda z parek zastanawiała się, na kogo trafią. Na szczęście los zsyła tu samych fajnych ludzi. Dobrze czuli się w swoim towarzystwie i miło spędzali czas podczas wycieczek.
A ironią losu okazał się fakt, że Imma, przez którego cała ta afera z zeszłego miesiąca - jeździ teraz z nami na wycieczki, bo Adduh (właściciel łódki) go z nami zabiera a goście go uwielbiają. I tak na siłę chciano nas rozdzielić a tu masz ci babo placek. Nie dość, że mieszkamy w jednym domu to do tego razem pracujemy. Jeździmy na wycieczki z moimi gośćmi :-) A mówiłam, że wszystko będzie dobrze. Zawsze jest.
I tak zajechaliśmy na te Vilivaru - fajnie się patrzy, jak dorośli ludzie wbiegają z rozpędu do wody i cieszą się z pierwszej kąpieli jak dzieci :-) Zresztą - nie ma się co dziwić. Kraj kiedyś dla nas tak abstrakcyjny, zupełnie nieosiągalny - stał się przy dobrej organizacji i dzięki promocjom lotniczym, coraz częściej wybieranym przez Polaków kierunkiem.
Odbył się oczywiście lanczyk, z rybą z grilla z taczki
Na koniec każdy dostał po kokosie
Następnego dnia wybraliśmy się na nocne wędkowanie.
Malediwy jeden z niewielu krajów na świecie, gdzie nadal łowi metodą na samą żyłkę.
Przez silny prąd w oceanie na początku ryby w ogóle brać nie chciały. Robiło się trochę stresująco ponieważ od tego zależała ich wspólna kolacja.
Na szczęście udało się - każdy złapał przynajmniej jedną rybę i nikt nie wrócił głodny.
***
Różowe niebo nad Guraidhoo i Kandoomą
Kolejnego dnia wybraliśmy się na snorkeling. To była bardzo udana wyprawa, spotkaliśmy pod wodą prawie wszystko, co było możliwe. Nawet ja po raz pierwszy w końcu widziałam dużą mantę, frunęła tuż pode mną. Żółwika z tak bliska też jeszcze nie widziałam, był jakieś 20 cm ode mnie, do tego mureny, rekiny i całe stada kolorowych ryb. W drodze na ostatni punkt snurkowy spotkaliśmy delfiny. Goście ponownie jak dzieci, wydawali z siebie okrzyki radości. Ja nie lepsza, ale trudno przepłynąć koło nich bez żadnych emocji.
Kolejny dzień to załatwione po znajomości Picnic Island. Wspominałam już wcześniej, że zamykają w kwietniu bo będą budować tam resort. I rzeczywiście tak się dzieje - dostęp do wyspy jest ograniczony i pozwolenie mają tylko znajomi managera.
I faktycznie szkoda bardzo, bo wypoczywali tam wszyscy odwiedzający, niektórzy mówili, że jest nawet lepiej niż w resorcie.
Laguna przepiękna, pocztówkowe palmy
Niestety ekipa powoli wykrusza się. Beata z Piotrem polecieli dalej na Sri Lankę, a dziś dołączyli do nich Artur z Olą. Zabrali ze sobą super wspomnienia i masę przepięknych zdjęć.